Powieść Yanna Martela, na podstawie której Tajwańczyk Ang Lee zrealizował swój obraz, to panteistyczna z ducha i awanturnicza z konwencji opowieść, w której Robinson Crusoe spotyka Barucha Spinozę. Oto ocalały z katastrofy morskiej Hindus Piscine Patel (Irrfan Khan) wspomina walkę z głodem, żarem oraz rozszalałym tygrysem bengalskim – rozbitkiem z równie silną wolą przetrwania. Nie mogąc ryzykować życia na przytroczonej do łódki tratwie, chłopak postanawia wytresować zwierzę. I choć ich zmagania mają w sobie slapstickową werwę, wymowa całości lokuje film w rejonach filozoficznej powiastki: to utwór o zwrocie w stronę religii jako niemal biologicznym odruchu, o intuicyjnym wzywaniu boskiego imienia w chwilach największego zwątpienia i słabości.
Patel widzi Boga (a nawet Bogów) w zasadzie wszędzie: w rybach, w tygrysie, w meduzach, w bezkresnym oceanie. Pytanie, czy dojdzie ze Stwórcą do porozumienia, jest retoryczne, gdyż historię poznajemy z perspektywy współczesności. "Pi" opowiada ją wścibskiemu dziennikarzowi i właśnie owo "opowiadanie" – inny wielki temat Martela-– jest dla Anga Lee esencjonalne. Jego film jest najsłabszy, gdy przychodzi do cokolwiek akademickich rozmów i banalnych monologów bohatera na temat trudnej sztuki narracji. Kwitnie z kolei, gdy reżyser daje przemówić obrazom. W swoich najlepszych partiach jest to manifestacja żywiołu filmowej epiki i tour de force operatora Claudio Mirandy: dzieło oddychające szerokimi planami, pełne uzasadnionych i pomysłowych efektów specjalnych, wirtuozersko zmontowane.
Być może więcej niż cokolwiek innego mówi o "Życiu Pi'' zastosowana technologia 3D. Pod względem koncepcyjnym (nie technicznym ani realizacyjnym!) to stara szkoła – jarmark zamiast galerii, proste pomysły w efektownym wykonaniu. Podejmując za czytelnika pracę wyobraźni, Lee przyjął prostą strategię: najpierw oczarować, potem zadawać pytania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz